VARANASI 23 x

Na dworcu, przepychając się przez tłumy ludzi, w kierunku najświętszego miasta Indii, na schodach zauważam starszego mężczyznę - prawdopodobnie ofiarę polio. Nogi, zupełnie bez mięśni, podciąga równie chudymi rękami pod brodę i w taki sposób wchodzi po schodach. Wokół setki przechodzących ludzi, zupełnie nie zwracających na niego uwagi. Widok ten mnie rozbija, jednak po chwili gorzko stwierdzam, że przyzwyczaimy się do tego pewnie szybciej niż się nam wydaje.
Wychodzimy na ulicę, wita nas zwyczajowy chaos i hałas, próbujemy skontaktować się z dziewczynami. Miały czekać na nas na dworcu, jednak nie potrafimy się znaleźć. Rikszarze i taksówkarze nas obskakują, decydujemy więc po chwili, że jedziemy szukać jakiegoś noclegu. Kierowcy natrętni strasznie, nie chce mi się ich przekrzykiwać i stwierdzam że pasuję, Matysowi puszczają nerwy i zaczyna mocno na nich bluzgać, ja się o to wkurzam, mówimy mu że to w końcu ich praca, ich pieniądze. Jakkolwiek ichnie nachalne zachowanie wyprowadza nas wszystkich, mniej lub bardziej, z równowagi. Zbieram się w sobie i znajduję w Lonely Planet guest house na Manikarnika Ghat, gdzie jest główna spalarnia ciał, dajemy adres i negocjujemy cenę dwóch riksz dla naszej piątki. Z początkowych 200 rupii schodzimy do 50, co wydaje się nam rozsądną kwotą, biorąc pod uwagę dystans. Piszemy dziewczynom gdzie mają się udać, pakujemy toboły i jedziemy.




Powyżej: Matys próbuje się przekwalifikować na kierowcę rikszy

Poniżej: Gosia i Justyna czekające na dworcu w Varanasi. fot. Justyna









Powyżej: Matys ze Spiderem jadą po Gosię i Justynę.

Droga na Manikarnikę to istne piekło. Jest gorąco, ulice dławią się od ilości pojazdów i spalin. Chaos i hałas. Ja jadę z Waldkiem i Spiderem, nasz kierowca to istny szatan, ale zna się na rzeczy. Jedziemy dość szybko i cudem unikamy czołowego zderzenia z inną rikszą, której rikszarzowi pomyliły się kierunki. Kiedy dojeżdżamy, kierowca mówi nam że dalej nie może, bo uliczki zbyt wąskie i że do hotelu jest kawałek drogi na nogach. Oferuje jednak swoją pomoc w zaprowadzeniu nas. Wiemy co się święci, ale mimo wszystko przyjmujemy pomocną dłoń. Ja idę z Waldkiem, a reszta zostaje pilnować bagaży. Nasz kierowca prowadzi nas wąskimi labiryntami uliczek, my się w żartach zastanawiamy czy będzie jeszcze do czego wracać i czy w ogóle wrócimy. Rozglądam się, przyglądam ludziom i przede wszystkim uważam po czym stąpam. Mijamy krowy i bezpańskie psy. Sklepiki ze wszystkim. Czujemy się, jakbyśmy cofnęli się w czasie, a mimo pędu, odpręża nas chłód i spokój tej starej części miasta. Po niekrótkim marszu udaje się nam dotrzeć do Shanti Guest House, ale okazuje się, że nie mają dostatecznej ilości pokojów. Co prawda moglibyśmy poczekać, bo czekają na kogoś, ale to niepewne, decydujemy jednak poszukać czegoś innego. Jesteśmy tak padnięci, że dajemy sobie wcisnąć guest house z polecenia rikszarza i wracamy do naszych.
Dziewczyn nadal nie ma, więc ustalamy, że Spider z Matysem zabiorą jedną rikszę i pojadą po nie na dworzec. Ja, Waldek i Justa, jedziemy do Ganga Yogi Lodge, gdzieś w okolicach Sornapur Road. Tym razem rikszy pilnuje Waldek, a ja z Justą idziemy zobaczyć jak się sprawy mają. Hotel okazuje się przyjemny, z restauracją na dachu, pokoje niezłe, przestronne, z TV, klimatyzacją i balkonem. Marząc o gorącym prysznicu i jedzeniu, nie chce nam się więcej szukać, decyzja zapada - zostajemy! Z początkowych 800 rupii udaje nam się wynegocjować cenę prawie o połowę niższą, więc tym bardziej jesteśmy zadowolone. Szkoda tylko, że nie mamy widoku na Ganges.




Powyżej: Widok z dachu hotelu, gdzieś na horyzoncie Ganges. fot. Justyna

Poniżej: Widok z balkonu, urocza uliczka i bardzo stara świątynia Kali Bari, czyli Wielkiej Kali.




Przyjeżdżają chłopcy z dziewczynami i wnosimy bagaże. Waldek opowiada o makabrycznym mordzie na papudze, który widział kiedy czekał przy rikszy, zastanawiamy się czy oni te papugi tu jedzą. Ogarniamy się nieco i idziemy na obiad do restauracji na dachu. Jesteśmy tak głodni, że zjedlibyśmy chyba konia z kopytami. Z pomocą kucharza zamawiamy jakieś indyjskie potrawy i czekamy. Czekamy, czekamy, czekamy. A w międzyczasie wypijamy hektolitry pepsi. Kiedy w końcu dostajemy jedzenie, nasz apetyt gdzieś odchodzi. Matys z Waldkiem zamawiali kurczaka, ale to co dostają przypomina raczej papugę - żartujemy, że to pewnie ta, którą widział Waldek. Ja dostaję jakąś breję z paneer (tutejszy ser), wygląd średni, a smak koszmarny. Jedynie Spiderowi udało się w miarę smacznie trafić, tak że wszyscy go objadają. Żeby nie zrobić przykrości kucharzowi popychamy te obrzydlistwa chapatti (rodzaj chleba z mąki i wody, coś jak tortilla), ale w pewnym momencie już nie dajemy rady. Kucharz niepocieszony, tłumaczymy się pokrętnie, że jedliśmy śniadanie i że nie spodziewaliśmy się tak dużych porcji, że nasze europejskie żołądki musimy przyzwyczaić do tutejszego jedzenia. Robi się nam trochę głupio - ludzie głodują, a my tak marnotrawimy. W każdym razie obiecujemy sobie, że więcej nasza noga tu nie postanie. I mamy nadzieję że gdzie indziej gotuje się lepiej. Za obiad płacić póki co nie musimy - hotel ma system - dopiero przy check oucie.




Powyżej: Czekamy na obiad. Knajpka sama w sobie sympatyczna, bardzo relaksująca. Przemiły kucharz z Kalkuty z którym spędzamy długi czas na rozmowach. fot. Justyna


Poniżej: Złodziejski małpi gang, mieszkający po sąsiedzku.










Powyżej: Tutejszy "szczur", czyli indyjska wiewiórka palmowa. Sprytna, szybka i przeurocza. Pamięta ktoś kreskówkę Chip&Dale? ;)

Poniżej: Znów widok z balkonu - tym razem widać drzewo w którym co rano składano dary i odprawiano dziwne rytuały.






Powyżej: Świątynia Kali Bari. W środku trwały przygotowania do nadchodzącego festiwalu Kali Puja, wielkie malowanie, odświeżanie, sprzątanie. fot Justyna


Nie chcąc tracić więcej czasu, wybieramy się na ghaty. W holu atakuje nas właściciel hotelu i prezentuje ofertę tripu po Varanasi. Za 300 rupii od osoby jakieś świątynie - samochodem, puja o świcie i ganga aarti wieczorem - łodzią. Oczywiście z przewodnikiem. Cena wydaje się atrakcyjna, więc bierzemy. Przysyła nam swojego pracownika żeby nas zaprowadził na ghaty, początkowo nie chcemy, bo wolimy sami eksplorować, ale ostatecznie nas przekonuje i idziemy.






Powyżej: Dzieciaki usuwają zwały zaschniętego błota, pozostałości po monsunie. Jak widać, różnica poziomów wody jest ogromna. fot. Spider

Poniżej: Mała Hinduska sprzedająca łódeczki ze świeczkami, podobno na szczęście. Szczęście już mamy, więc za 10 rupii podładowujemy naszą karmę.





Powyżej: Chillout nad Gangesem. fot. Justyna


Droga nad Ganges jest wąska i kręta. Czas na Old City płynie swoim rytmem, to nie jest kakofoniczne "centrum". Mijamy ludzi siedzących na progach domów, palących aromatyczne bidi, pijących chai. Malutkie sklepiki z betelem, czy samosami, krawców, golarzy. Zasmarkane dzieciaki przerywające zabawę na nasz widok, biegnące za nami z wyciągniętą ręka wołając: five rupees, mister! five rupees! Zupełnie inny świat, czuję się trochę jak w filmie.
Sam Ganges wrażenia nie robi. Ot, bardzo duża i bardzo brudna rzeka. Za to atmosfera na ghatach zmusza do relaksu i wyciszenia. Nasz hinduski przewodnik pokazuje nam chłopców oczyszczających ghaty z błota i prowadzi na małą spalarnię zwłok na Harishchandra Ghat. Trafiamy w momencie wkładania nowych zwłok na stos. Tłumaczy, że średnio potrzeba ok. 3-4 godzin by spopielić ciało, po czym popiół i resztki wkładane są do glinianego naczynia i wrzucane do Gangesu. Na jeden stos potrzeba ok. 200 kg drewna, koszt takiego stosu to w przeliczeniu na złotówki ok. 200 - 300 złotych. Oczywiście dużo zależy od rodzaju i jakości drewna, najdroższe jest drzewo sandałowe. Jeśli kogoś nie stać, niedopalone resztki wrzucane są do rzeki. Co prawda elektryczna kremacja jest dużo tańsza, kosztuje mniej niż 1000 rupii, jednak większość osób wybiera tradycyjny sposób. Na obu ghatach-spopielarniach, od rana do wieczora, spala się nawet kilkaset ciał. Bez palenia, w całości, z kamieniem przy szyi, wrzuca się dzieci, kobiety w ciąży, ukąszonych przez kobrę (święty wąż, atrybut boga Shivy), sadhu i trędowatych. Po jakimś czasie głowa odrywa się, a odciążone ciało, napełnione gazami, dryfuje po Gangesie.
Zaskoczył mnie zapach palonego ciała. Spodziewałam się odurzającego smrodu, a spotkałam się z gryzącym dymem o słodkim, nieco mdlącym zapachu. Sam widok palonych zwłok mnie nie rusza, wydaje mi się to tak naturalne, jak tylko może być, dziwię się sama sobie. Stoimy w ciszy, nie do końca wiedząc jak się zachować, w końcu z butami wchodzimy w tak intymną sferę jak cierpienie rodziny. Czuję się trochę nieswojo jako ciekawski widz, żądny mięsa i krwi. Usprawiedliwiam się jedynie tym, że sami Hindusi zrobili ze swoich zwyczajów widowisko i produkt na sprzedaż. Choć to chyba żadne usprawiedliwienie, bo nie sprawia że czuję się mniej głupio i nie na miejscu. Jedyne co mnie zszokowało, stosunkowo mocno, to psy objadające resztki ciała z kości. Głupio się między sobą uśmiechamy, nie wierząc w to, co widzimy, ale przewodnik widząc naszą reakcję potwierdził przypuszczenia. Dla niego to naturalne, a dla nas groteskowe. W naturze nic zmarnować się nie może.
Wszyscy chcą już wracać, mnie ciężko się zebrać. Wyciszyłam się i nie wyobrażam sobie powrotu do szalonego miasta. Musimy jednak kupić prześcieradła do spania, więc ruszam za resztą. Po drodze pytamy naszego przewodnika o betel, po czym on prowadzi nas na stoisko i kupuje każdemu po małym zawiniątku. Betel to tutejsza używka, bardzo popularna, ma działanie pobudzające i hamujące apetyt. Podobno ma również działanie lecznicze, oczyszcza przewód pokarmowy z bakterii i odświeża oddech. Barwi jednak ślinę na czerwono, a zęby na czarno, z czasem powodując ich psucie i wypadanie. Generalnie kobietom nie wypada żuć betelu, choć istnieje wersja dla kobiet - słodka i słabsza. Taką też dostajemy wszyscy.




Powyżej: Żujemy betel. Po minach można wywnioskować że delicje to to nie są. fot. Justyna

Zielone zawiniątko okazuje się spore, mam problemy z włożeniem całego do ust. Próbuję to pogryźć, wewnątrz jest jednak coś twardego, w smaku przypominającego mydło, co nieco utrudnia żucie. Czerwona ślina cieknie z ust, nie wiemy czy mamy to połknąć czy wypluć, więc idziemy w kierunku hotelu z ustami zapchanymi tą obrzydliwą paciają. Połykam przypadkiem nieco, po czym mam silne odruchy wymiotne, więc wypluwam resztę. Mówię, że nigdy więcej do ust tego świństwa nie wezmę.
Zostawiamy przewodnika, rozdzielamy się z Dziewczynami, a sami wybieramy się na zakupy. Po jakimś czasie czuję lekkie działanie betelu, co mnie cieszy - przynajmniej jakiś plus ze spożycia. Przepłukuję usta thumbs up'em, żeby pozbyć się smaku kadzidełek z ust.


















Jest już wieczór, a miasto pulsuje życiem. Ulice nie stały się cichsze, tłumy mniejsze. Oświetlone neonami kolory wydają się być intensywniejsze, ulice bardziej przyjazne. W poszukiwaniu prześcieradeł trafiamy na bazar, gdzie ja z Justą czujemy się jak ryby w wodzie. Chłopcy nudzą się i wzdychają ciężko widząc jak biegamy ze stoiska na stoisko, my się tylko śmiejemy i mówimy żeby sobie znaleźli coś do roboty. Przy jednym ze stoisk zatrzymujemy się na dłużej, ja wypatrzyłam spodnie i chustę, Juście też coś się spodobało. Po burzliwych i długotrwałych negocjacjach, udaje się nam odejść z łupami, a dzięki pomocy Justy, za spodnie i chustę płacę jedyne 150 rupii, czyli 1/3 początkowej ceny. Zaczynamy odczuwać głód, ale nie chce się nam szukać restauracji, więc decydujemy się zjeść na ulicy. Prawie tratuje nas rozszalały byk, ale dzięki temu trafiamy do małej knajpki dla tubylców. Kupujemy po 2 samosy i jeszcze jakiś inny indyjski fast food. Do tego dostajemy cztery rodzaje sosów do maczania. Za wszystko płacimy po 15 rupii od osoby. Jedzenie okazuje się pyszne, obiecujemy sobie że tu jeszcze wrócimy. Najedzeni i w dobrym humorze, kupujemy jeszcze indyjskie słodkości, za 6 ciastek płacimy 30 rupii.









Szukając prześcieradeł trafiamy na naganiacza, który chce zaciągnąć nas do sklepu swojego szefa. Nie chcemy iść, ale w sumie może być śmiesznie, więc dajemy się wciągnąć w sieć zaułków. Oddalamy się coraz bardziej od ludzi i trochę zaczynam panikować, mówię mu, że to przesada i że dalej nie idziemy, na co on zaczyna nas uspokajać i mówić że nie ma złych zamiarów i że to już niedaleko. Docieramy do sklepu gdzie przepyszną masala chai wita nas okrąglutki właściciel. Rozsiadamy się na miękkich poduchach i mówimy czego chcemy. Oglądamy, przeglądamy, wybieramy szmatki i szmateczki. Mieliśmy wpaść tu na chwilę, ale po czaju tracimy poczucie czasu i spędzamy w sklepie okrąglaka ładnych parę godzin. Poza wzorzystymi, bawełnianymi narzutami, które mają nam służyć za prześcieradła, wybieramy przeróżne szale z jedwabiu i wychodzimy w końcu, totalnie wymęczeni, z portfelami zubożonymi ładnych paręset rupii. Ja pytam jak zrobić taką pyszną masala chai i Naganiacz wyciąga mnie do sąsiedniego sklepu z przyprawami i perfumami. Nie mam siły protestować i kupuję 50 gram przyprawy do herbaty. Na szczęście resztki rozsądki powstrzymują mnie przed zakupem perfum. Próbujemy się wydostać z tej nieciekawej okolicy, a naganiacz za nami. Ja zaczynam powoli wychodzić z siebie, boli mnie głowa i nie chce mi się użerać z natrętnym Hindusem. Oliwy do ognia dolewa fakt, że na jakimś straganie zauważam tą samą przyprawę do herbaty znacznie taniej. Wybucham, Naganiaczowi dostaje się dość mocno, za to od Naganiacza dostaje się sprzedawcy u którego zobaczyłam tańszą masalę, za to że mi podał cenę. Naganiacz gdzieś dzwoni, w ogóle afera. Podchodzą jakieś zagubione Hiszpanki i pytają nas o drogę na ghaty, mówimy że idziemy w tym samym kierunku i możemy je zaraz zaprowadzić. Naganiacz nadal czegoś od nas chce, Hiszpanki pytają o co chodzi, mówimy, te zaś rzuciły mu taką wiązankę, że chłopak się w końcu zmył. W trakcie tego zamieszania gubimy Hiszpanki, więc idziemy sami. Spider i Waldek koniecznie chcą iść na net, znajdujemy jakąś kafejkę, nieszczęśliwie się składa, że obok sklepu ze szmatkami. Wchodzimy z Justą z zamiarem obejrzenia, a wychodzimy z batikowymi tunikami. Kobiety! Idąc do hotelu, z ciekawości, oglądamy identyczne narzuty jak te, które kupiliśmy u okrąglaka - szlag nas trafia, kiedy słyszymy na start cenę dwukrotnie niższą. No nie powiem, szczęśliwi nie jesteśmy, ale jak mówi stara prawda ludowa - głupich nie sieją. I druga - w Indiach każdy musi choć raz zostać naciągnięty. Zostaliśmy i my. Na pocieszenie zostaje nam świadomość, że przecież i tak zapłaciliśmy dużo mniej, niż gdybyśmy kupowali to w Polsce.




Powyżej: Justa lansuje się w nowej, batikowej tunice. fot. Spider

Poniżej: Się wstydzę. fot. Spider





fot. Spider


W hotelu spotykamy się z Dziewczynami i umawiamy na wieczór, na nasiadówę w pokoju. Żeby kucharzowi nie było smutno, idziemy na górę na coś do picia, a Justa zamawia pakorę. Chłopcy chcą piwa, ale już za późno i sklepy zamknięte, więc nic z tego. Chcemy bhang lassi, ale też dostać nie możemy, z przyczyn niejasnych. W międzyczasie Justa z Matysem idą na chwilę miasto, my rozmawiamy z naszym kucharzem i obiecujemy mu, że się podzielimy z nim wódką, w końcu bierzemy pyszną pakorę na wynos<, znaczy do pokoju i zmykamy.




Powyżej: Waldek i Matys studiują mapę Varanasi.

Poniżej: Jeszcze grzecznie.







Powyżej: To co z tym robalem zrobił Matys i Spider po sesji zdjęciowej, doszczętnie zepsuło ich karmę.

Poniżej: Robi się wesoło.






Powyżej: Justa uczy Spidera pozycji "kwiat lotosu".







Bardzo wesoło spędzamy noc, początkowo w siódemkę, później już tylko w piątkę. Cicho nie jest, na szczęście nie zostajemy wymeldowani w środku nocy, co więcej - nikt nas nawet nie upomina. Padamy koło trzeciej, nie dane nam jednak się wyspać, bo już o piątej pobudka.

Komentarze

Ten komentarz został usunięty przez autora.
Pac pisze…
zazdroszczę Indii
Anonimowy pisze…
http://markonzo.edu bendler buffalos http://aviary.com/artists/Mohawk-Carpet http://www.mydogspace.com/me/keno/blog relocated http://chictini.com/tartsandwhores http://www.dezinedepot.com/user/42362 graffitis conclusionon http://jguru.com/guru/viewbio.jsp?EID=1534483 http://www.ibpsa-england.org/talk/discussion/65/ashley-furniture-locations http://www.allamericanrejects.com/profiles/blogs/ashley-furniture-store-ashley nikolic http://aviary.com/artists/Treadmills http://www.foodbuzz.com/blogs/1876308-allegiant-air turning

Popularne posty z tego bloga

DELHI 22 x

VARANASI 24 x

JODHPUR 1 xi