DELHI 22 x

Przed 6 rano przebudza mnie przenikliwy chłód w pokoju i gwar za oknem. Wstaję, przykręcam wentylator, robię sobie krótką przerwę i kładę się z powrotem spać. Mimo wczesnej pory, harmider za oknem jest nie do zniesienia. Po dłuższej chwili udaje mi się znów zasnąć, po to by o 8 obudzić definitywnie. Chłopcy nadal śpią, ja nie mam pojęcia co ze sobą zrobić, a na zewnątrz hotelu sama wyjść się boję. Chwilę leżę z nadzieją, że uda mi się zdrzemnąć na jeszcze choćby godzinę, patrzę w sufit szukając pomocy i w końcu wyskakuję na balkon. A tam: słucham, patrzę, robię zdjęcie i mam dość.



Pierwsze zdjęcie, z balkonu. Serce Delhi - Paharganj. Main Bazaar Street, 8:15 rano czasu indyjskiego.

Jestem szczęśliwa że jestem w Indiach, nadal w to nie mogę uwierzyć, ale jednocześnie odczuwam silną chęć ucieczki stąd. Uciekam, ale z balkonu pod prysznic, składam bagaż do kupy, coś tam robię koło siebie, ubieram się i znów wychodzę na balkon. Rano Main Bazaar nie wygląda tak strasznie jak nocą, sprawia nawet wrażenie dość sympatycznego miejsca, mimo tego całego brudu i biedy przezierającej z każdego zakamarka. Budynki wyglądają jakby ktoś narzucił jeden kontener na drugi, trzymają się na słowo honoru, plątaniny kabli na słupach wzbudzają respekt dla pracy hinduskiego elektryka. Na sąsiednich dachach można ludzi śpiących na posłaniach, które chyba od czasu nowości nie widziały wody i mydła. Uliczne sterty śmieci powoli nikną, sprzątane przez kobiety z niedotykalnych. Z upływem czasu zapach ulicznego jedzenia staje się intensywniejszy, temperatura rośnie, ruch uliczny gęstnieje, kakofonia dźwięków wzmaga się.
Postanawiam obudzić towarzystwo. Chłopcy mają nastawiony budzik, więc idę do Matysów, którzy obiecali że się wstaną po 9. Pukam, pukam i w końcu ich budzę. Niepocieszeni bardzo, ale obywa się bez rękoczynów. Powoli reszta ekipy wyrywa się z objęć Morfeusza, po jakimś czasie idziemy na śniadanie do restauracji na dachu hotelu.
Godzina stosunkowo jeszcze wczesna, ale robi się już tak gorąco i parno, a smog jest tak gęsty, że nie da się oddychać. Rozkładam się na fotelu i nie potrafię się ruszyć. Jet lag powoduje że czuję się jak po jakimś maratonie. Przeskakiwanie z jednej strony czasowej w drugą, zmiana czasu na zimowy, dokumentnie nas rozregulowało, nie potrafimy się nawet doliczyć która jest teraz godzina w Polsce. Nie chce mi się zupełnie nic, nic, nic. Słucham hałasów z ulicy i zastanawiam się jak ja sobie dam radę z tym wszystkim co na mnie czeka. Boję się trochę, że nie wytrzymam nawet tego pierwszego dnia, że padnę i się poddam. Siedzę rozdrażniona, rzadko się odzywając, czekam na śniadanie. Myślę o tym jak rozwiążemy sytuację z Dziewczynami które nie miały z nami jechać, ale Matysom się odmieniło. Mi trochę nie w smak jechać z obcymi, 5 osób w grupie to dużo, a co dopiero 7, problemy z pojazdami, problemy z noclegami. Po długim oczekiwaniu pyszności się pojawiają, co poprawia mi nieco humor, cukier we krwi się podnosi, trochę energii przybywa. Po śniadaniu, podczas przeglądania menu trafiam na special lassi za całe 40 rs. Pytam Justy i Matysa czy już mieli okazję próbować, na co oni że nie i nie i w ogóle co to. Radośnie wyjaśniam czym jest special po czym zamamwiamy jedną szklankę, tak na smak. Nepalczyk z obsługi przyjmuje zamówienie i śmiejąc się obiecuje wersję strong, a 15 minut później przynosi szklankę ze znaczącym uśmiechem. Lassi okazuje się przesmaczne, więc zamawiamy kolejne 2 szklanice. Obawiamy się trochę efektu, więc wypijamy po pół szklanki, jedynie Spiderek odmawia sobie tej przyjemności. Siedzimy jeszcze chwilę niecierpliwiąc się kiedy i czy w ogóle zacznie działać, w końcu stwierdzamy że musimy pójść się spakować, zrobić check out, przenieść wszystkie plecaki do jednego pokoju i iść na stację kupić bilety na pociąg do Varanasi.



Powyżej: Antena ustrzelona przez zboczonego zawodowo Matysa. A poza tym widok na Paharganj z restauracji na dachu hotelu Shelton. Widoczność mocno ograniczona przez legendarny smog. Jest bardzo gorąco, parno i bezsłonecznie.

Poniżej: Matys po bhang lassi radośnie pakujący swój plecak.



Słowo się rzekło i ruszamy. Zbieram paszporty, zaczynam wypisywać druczki na bilety i w pewnym momencie zawieszam się z długopisem nad kartką. Dochodzę do siebie po chwili, dopiero po usłyszeniu tajemniczego szurania w pokoju, przeświadczona że to złodziej.



Powyżej: Bazarek na którym można kupić prawie wszystko.

Poniżej: Szersze ujęcie na to co powyżej.



Złodziejem okazuje się pakujący się Waldek. Myślę - ładnie mnie porobiło. Kończę, nie bez trudności, wypisywać te nieszczęsne formularze rezerwacji, reszta znosi bagaże, schodzimy do lobby zrobić check out i wychodzimy na miasto.
Pierwsze wrażenie? Psychodela! Wszystkie te kolory, zapachy, odgłosy totalnie mnie oszołamiają. Kompletnie zdezorientowana pytam Justy gdzie nasz hotel, na co odpiera że stoimy obok. W nocy wszystko to wyglądało zupełnie inaczej, mrocznie straszno i ponuro! Teraz z tymi wszystkimi straganami, z tym nieokiełznanym ulicznym ruchem, tak jakoś wydało się... oswojone. Śmieję się i wszyscy ruszamy na stację. Przeprawa to iście survivalova. Uskoki spod kół rikszy, omijanie krów, wymijanie gęstych mas ludzi . I my pod wpływem bhang lassi. Totalny kosmos! Chwytam Justę za rękę by utrzymać traconą równowagę, ktoś trąbi, nie wiem czy na mnie, Justa na to - przyzwyczajaj się, oni sobie tak cały czas trąbią. Mijamy setki straganów, tu herbata, tam wyroby ze skóry, ganesha z drewna, nepalskie rękodzieło, lampy, ktoś sprzedaje masala chai, ktoś inny słodkie jalebi, zaczepiają rikszarze, zaczepiają sprzedawcy, ktoś woła "hello, how are you", wszyscy się uśmiechają, patrzą z zainteresowaniem. Docieramy do końca Main Bazar Road, jesteśmy już blisko dworca, wystarczy tylko przez przejść przez ulicę. Pasów brak, szanse na to że cokolwiek się zatrzyma, zerowe. Samobójczym instynktem rzucam się w tą rzekę samochodów, riksz, autobusów, twardo, slalomem przedostaję się na wysepkę, rzucam się jeszcze raz, jestem! Idziemy z Justą, ze wszystkich stron obskakują nas Hindusi - "rickshaw m'am?", "very cheap rickshaw", "hello, how are you?" - uśmiechamy się, mówimy że nie, w końcu nie reagujemy tylko przemy jak tarany. Wchodzimy do środka, Justa już teren zna, więc od razu kierujemy się do biura dla turystów. Kolejny slalom, tym razem między leżącymi na ziemi tubylcami. Ktoś mnie dotyka, ktoś robi zdjęcie, czuję się nieco zdezorientowana - w końcu to ja przyjechałam robić zdjęcia im. Niby o tym czytałam, niby o tym wiem, ale przeżywanie tego jest przecież o wiele bardziej intensywne niż tylko samo czytanie o tym. Cieszę się tym wszystkim jak głupia.



New Delhi Railway Station. By dostać się na stację trzeba się m.in. przez zastępy natrętnych rikszarzy i taksówkarzy. Rozwiązanie - szybki krok i ignorowanie zaczepek.

Czekamy z Justą koło schodów prowadzących do biura. Kawaleria nadchodzi, szybko wymieniamy się przeżyciami z przejścia przez ulicę i udajemy się po zakup biletów. W biurze kilkunastoosobowa kolejka, dość wolno przesuwająca się. Jest klimatyzacja, więc jest świetnie! Prawdziwa ulga dla organizmu. Czekanie uprzjemniamy sobie krótkimi wyjściami na dworzec, bardzo krótkimi ze względu na duchotę. Patrzymy na ludzi, widzimy jak niektórzy z ukrycia (bądź nie) robią zdjęcia czy kręcą filmiki z nami w roli głównej. Chwilę deliberujemy na temat tego zjawiska i wracamy do klimatyzowanego pomieszczenia. Odczekaliśmy swoje, nadchodzi nasza kolej, więc idę z Waldkiem kupować bilety. Trochę się boję, po tym jak się naczytałam jakim koszmarem jest kupowanie tychże, wpływ bhang lassi nie ułatwia sprawy. Kasjerowi wręczam 5 paszportów i formularz rezerwacji miejsc w sleeperze dla naszej piątki. Pan wyszukuje bilety, ja zagryzam wargi bo sprawdzałam i wiem że wolnych zostało niewiele. Szczęśliwie z puli dla turystów znajduje dla nas 3, kolejne 2 idą niby z Taktala, ale po sprawdzeniu biletu okazuje się że zapłaciliśmy normalną cenę. Jako że z Varanasi ciężko się wydsostać, kupujemy też od razu bilety do Jaipuru na 25 X. My bilety mamy, Dziewczyny nie, więc sytuacja się zaognia. Następuje bardzo długa i bardzo ostra wymiana zdań, po kilku godzinach dochodzimy do porozumienia, Dziewczyny wymieniają bilet i dołączają do naszej grupy. Okazuje się że jedziemy innymi pociągami, my z Old Delhi po 18, one dopiero przed 21 z New Delhi. Kilka godzin czasu które nam zostało przeznaczamy na powłóczenie się po Connaught Place. Zabieramy z hotelu plecaki i bierzemy taksówkę bardzo sympatycznego Sikha, Dziewczyny się nie mieszczą, więc mają jechać za nami rikszą. Po drodze się gubimy i już nie odnajdujemy. Czas zabijamy chodząc po sklepach, znajdujemy burżujską restaurację w stylu lat 40, United Coffee House, do której idziemy na obiad. Drzwi otwiera nam odźwierny, jako jedyni biali wzbudzamy niemałe zainteresowanie, a obsługa skacze koło nas tak, że aż nam głupio. Zamawiamy specjalność zakładu - haryali paneer kofta (coś jakby serowe pierożki, serwowane w sosie szpinakowym) - i prawdziwą kawę parzoną w specjalny sposób - jest pysznie! Po obiedzie decydujemy że jedziemy już na Old Delhi.


My, na stacji metra w Old Delhi, uchwyceni przez Spidera.

Udajemy się na najbliższą stację metra, przechodzimy przez skanery, bramki i kontrole osobiste, dokładniejsze niż na lotnisku, kupujemy żetony. Metro jest czyste, klimatyzowane, standard pierwsza klasa. Czytałam że metrem jeździ mało ludzi, co się okazuje nieprawdą. Jeżdżą nim tłumy, głównie tutejsza klasa średnia, bardzo często ubrana po europejsku. Nawet kobiety! Europejskość na ubraniu się kończy, bo jedynym sposobem wejścia do kolejki okazuje się metoda kto pierwszy ten lepszy, najlepiej przy pomocy łokci. Za pierwszym razem nie wsiadamy. Na szczęście 2 minuty później przyjeżdża kolejna i udaje nam się wepchnąć razem z naszymi plecakami gigant. Co ciekawe, zabronione jest dużego przewożenie bagażu, jak nasz, ale nikt nam uwagi nie zwraca. Metro okazuje się najtańszym, najszybszym i najczystszym sposobem przemieszczania po Delhi.

Spiderowe filmiki - ruch uliczny koło dworca , Old Delhi.


Mamy jeszcze trochę czasu, a przed nami długa podróż, więc z Justą idziemy po wodę do picia i jakieś owoce na drogę. Wchodzimy w mały, brudny targ, gdzie przejścia są tak wąskie że wymijanie innych osób to prawdziwa ekwilibrystyka. Kupujemy granaty, przy wyjściu z targu od bardzo sympatycznych Hindusek bierzemy banany. Chwilę wcześniej te same kobiety znalazły dekielek do mojego obiektywu i mi go oddały, co mnie mocno zaskoczyło, bo nawet nie zauważyłam że zgubiłam. Zaskoczyła mnie też uczciwość. Co prawda z deklem nie zrobiłyby nic, ale w Polsce możesz iść z liściem na głowie i... A myślałam że w Indiach będą chcieli nas oszukać na każdym kroku. Trochę z nami na migi żartują, śmieją się chcąc papierosa - w Indiach kobietom nie wypada palić, więc widok palących Europejek często bardzo Hindusów szokuje - Justa chce dać, ale ostatecznie żegnamy się i idziemy do czekających na nas niedaleko chłopaków.



Old Delhi Railway Station. Tłumy ludzi i przenikliwy smród.

Na dworcu onieśmielają nas napisy w hindi, nie bardzo wiemy gdzie mamy iść, więc pytamy jakiegoś policjanta czy nie wie skąd odjeżdża nasz pociąg. Zbiera się wokół nas kilku Hindusów i mówią z którego peronu odjeżdża, któryś nas chwilę prowadzi pokazując drogę. Ja trochę nieufna, bo poradniki tak mówią, ale idziemy. Przechodzimy przez przedpotopową bramkę z wykrywaczem metalu, taką z desek zbitą, lecz dziwo działa. Zaczyna piszczeć, zatrzymujemy się nawet, jednak policjant wskazuje że mamy iść dalej. Przedzieramy się przez tłumy na nasz peron, okazuje się że nasz pociąg już podjechał, jakieś pół godziny przed czasem. Pociąg jest, upewniamy się czy to aby na pewno ten, pytamy chyba z 15 osób. Raz pytamy czy jedzie do Varanasi, kogo innego - gdzie jedzie. W końcu wsiadamy i zaczyna się hardcore z szukaniem naszego przedziału, przebiegamy chyba z pół pociągu, w końcu znajdujemy...

cdn...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

VARANASI 24 x

JODHPUR 1 xi